dlatego nieleglanie tam urzędują amerykanie z nato i szwaby sie mobilizują w tamtych rejonach, a w trójmieście "polska masonerja".
Waszyngton kontra BRICS
- Home
- Waszyngton kontra BRICS

Waszyngton kontra BRICS
Trzeba było lat, aby amerykański establishment w ogóle zauważył istnienie BRICS – grupy państw spoza Zachodu, która zyskała nazwę od pierwszych członków: Brazylii, Rosji, Indii, Chin i RPA. Przez dekady amerykańscy decydenci robili wszystko, by tę organizację zignorować, a może wręcz wymazać ją z politycznej mapy świata.
Dziś, gdy BRICS liczy już 11 państw i nadal się powiększa, reakcja Waszyngtonu jest typowa dla imperium pogrążonego w lęku przed utratą wpływów. Zamiast współpracy – groźby. Zamiast dyplomacji – sankcje. Donald Trump, w swoim stylu, zapowiedział 10-procentowe cła na wszystkie kraje należące do BRICS. Mało tego, obiecał dodatkowe sankcje, jeśli kraje te „odważą się” realizować wspólne interesy niezależnie od amerykańskich dyktatów. „Uderzyłem w nich bardzo, bardzo mocno” – chwalił się 6 lipca – „jeśli kiedykolwiek naprawdę się zorganizują, to wszystko szybko się skończy”.
Czy to jest język pewnego siebie supermocarstwa? Czy może przejaw histerii państwa, które widzi, że świat wymyka mu się z rąk?
Zimna wojna 2.0 bez sensu
Szczyt BRICS w Rio de Janeiro, który odbył się 6–7 lipca, zbiegł się z kolejnym napadem amerykańskiej histerii. Trump, nie czekając nawet na zakończenie obrad, wydał kolejne oświadczenie na Truth Social: „Każdy kraj wspierający antyamerykańską politykę BRICS zostanie obciążony dodatkowymi 10% ceł. Bez wyjątków.” Tak właśnie wygląda „dyplomacja” supermocarstwa, które nie rozumie już, gdzie są wskazówki zegara historii.
A przecież BRICS nie ma nic wspólnego z „antyamerykanizmem”. Grupa ta postuluje coś zupełnie innego: nowy porządek światowy oparty na równości, suwerenności i prawie międzynarodowym. Jeśli coś w tej wizji przeszkadza USA, to tylko dlatego, że od lat działają one “wbrew” tym zasadom, uzurpując sobie prawo do globalnej dominacji.
Nawet komentatorzy głównego nurtu przyznają, że amerykańska reakcja jest przesadzona. Lydia Polgreen z „New York Timesa” nazwała komunikaty BRICS „nijakimi”, bo potępiły naloty USA i Izraela na Iran bez wskazania winnych. Ale z drugiej strony Chas Freeman, były amerykański ambasador, przyznał, że choć BRICS nie jest jeszcze siłą geopolityczną, ma realne osiągnięcia – jak stworzenie Nowego Banku Rozwoju czy inicjatywy dedolaryzacyjne.
Problemem BRICS nie jest zbyt radykalny program, lecz brak spójnej strategii i politycznej jedności. Ale czy to naprawdę powód, by traktować tę grupę jako zagrożenie? Dla USA – najwyraźniej tak. Każdy krok w stronę multipolarnych stosunków międzynarodowych odbierany jest tam jako atak na samą ideę „Ameryki jako światowego hegemona”.
Ekonomia ponad ideologią
BRICS nie jest drugim ruchem niezaangażowanych – tym z lat 50. i 60., który postulował pokój, suwerenność i antyimperializm w odpowiedzi na zimną wojnę. Dzisiejszy BRICS to nie sojusz polityczny ani wojskowy. To raczej platforma współpracy gospodarczej – dość luźna, pozbawiona wspólnej doktryny czy sekreteriatów, ale niepozbawiona znaczenia.
Michael Hudson, znany ekonomista, słusznie zauważył, że wśród elit BRICS dominują kapitaliści kształceni na Zachodzie – ludzie przesiąknięci ideologią wolnego rynku, często powiązani z globalnymi strukturami neoliberalnego kapitalizmu. Nie ma w BRICS romantyzmu dawnej „solidarności międzynarodowej”. Jest za to interes – chłodny, kalkulowany, często egoistyczny. Ale to właśnie interes, nie ideologia, może dziś przynieść realne zmiany w globalnym układzie sił.
Bo jeśli wspólnym celem tych krajów jest większa niezależność od dolara, własne instytucje finansowe i poszanowanie prawa międzynarodowego – to wystarczy, by rzucić wyzwanie amerykańskiemu unilateralizmowi. Nie trzeba rewolucji. Wystarczy konsekwencja.
Czy BRICS stanie się nowym biegunem światowej gospodarki? Jeszcze nie. Ale już dziś reprezentuje ponad 40% światowej populacji i podobną część światowego PKB (licząc według parytetu siły nabywczej). Chiny, Indie i Brazylia należą do dziesięciu największych gospodarek świata. Tych liczb nie da się już ignorować – nawet w Białym Domu.
Zamiast więc straszyć sankcjami i podnosić cła, Ameryka mogłaby spróbować zrozumieć świat, który już nie kręci się wokół niej. Ale do tego potrzeba pokory, której w Waszyngtonie brakuje jak tlenu. A przecież nie każda siła, która nie klęka przed USA, musi być jej wrogiem.
- Podziel się